Powiedzieć, że „Dziennik” czyta się jednym tchem? To nic nie powiedzieć. Pilch pisze o luterstwie, piłce nożnej, filmach, książkach, Wiśle, rodzicach i babce, psach, życiu i nade wszystko o śmierci. Opowiada na ten przykład historię pewnego ruchliwego kalendarza, spacerze w butach nie do pary, żegna się z tragicznie zmarłym przyjacielem, daje też pstryczka w nos pewnemu dziennikarzowi (niejakiemu Rafałowi A. Z.), który pisząc tekst krytyczny o Iwaszkiewiczu popełnił błąd faktograficzny. Oj, pstryczki w nos autorowi „Pod Mocnym Aniołem” wychodzą, że tak powiem coś od siebie, pierwszorzednie: „Prawdopodobnie zaszła jednak okoliczność jeszcze krwawsza: autor postanowił być dowcipny” albo na zapytanie jednego z autorów „Zastanawiam się, czy Mickiewicz był inteligentny?” odpowie „Janusz, ty się nie zastanawiaj! Błagam cię, nie zastanawiaj się! Jakiekolwiek masz mocne strony, zastanawianie się do nich nie należy”. „Dzienniki” oplata z jednej strony humor i ironia, z drugiej zaś tragizm i melancholia. Autor to człowiek prawdziwie samotny, zmagający się z chorobą i czasem… A gdyby ktoś przypadkiem spotkał Pilcha w pociagu relacji Warszawa – Wisła Uzdrowisko lub Wisła Uzdrowisko – Warszawa, to jak go zagadnąc? Oczywiście, należy coś powiedzieć o futbolu czy Bogu (ale tym luterskim, tj. prawdziwym). Albo po prostu dać mu święty spokój i poszukać innego przedziału. Powiedzieć wtedy, że będzie wdzięczny? To nic nie powiedzieć.