To już zapewne ostatnie maliny czerwieniące się w – co tu kryć – jesiennych promieniach słonka. Najwyższy czas na deser: oto panna cotta w sosie malinowym.
Składniki:
szklanka mleka migdałowego / kokosowego
szklanka śmietanki kokosowej
łyżka ekstraktu waniliowego
4 do 5 łyżeczek cukru pudru kokosowego (albo inaczej, cukier kokosowy zmielony na puder w młynku)
płaska łyżeczka agaru
maliny
Mleko, śmietankę, ekstrakt waniliowy i cukier zagotowuję. Kiedy zaczyna bulgotać wsypuję agar i dokładnie mieszam, czekając aż zacznie się gotować. Następnie rozlewam do miseczek i czekam aż wystygnie. Zimne wstawiam do lodówki na minimum 3 godziny. Jem z malinami. Maliny dzielę na dwie porcję 2/3 miksuję z odrobiną kokosowego cukru pudru. Polewam sosem malinowym i dokładam kilka całych malin. Moja panna cotta ma niebiański smak.
Jesienny deszcz, zimno, kasztany, żołędzie i rokietnik. Wokół brązy, pomarańcze, czerwień i ciemniejsza zieleń. Kolejna rozgrzewająca i przepięknie pachnąca zupa wspisuje się w ten krajobraz naturalnie.
Składniki:
1/2 szklanki suchej czerwonej soczewicy
1/2 szklanki suchej brązowej soczewicy
2 duże marchewki
pasternak
2 cebule
por
4 średniej wielkości ziemniaki
kurkuma
czarnuszka
czosnek niedźwiedzi
słodka papryka
baharat
sól
pieprz
200 g passaty pomidorowej
szklanka pokrojonych w kostkę pomidorów
oliwa z oliwek
Na noc zalewam soczewicę wodę. W garnku o grubym dnie rozgrzewam oliwę. Na rozgrzany tłuszcz wrzucam pokrojoną w kostkę cebulkę i w piórka por. Podsmażam. Po chwili wsypuję kurkumę, czarnuszkę, czosnek niedźwiedzi, słodką paprykę, baharat i znów podsmażam. Dalej dodaję pokrojone w kostkę ziemniaki i pomidory, a w plasterki marchewkę i pasternak. Przez chwilę duszę. Soczewicę odlewam z wody i wszystko do gara. W końcu zalewam passatą i dopełniam wodą tyle tylko, by wystawała odrobinę ponad warzywa. Wszystko solę, pieprzę, a potem gotuję przez około 50 minut.
Za oknem deszcz, plucha i szaro. Wszystko wskazuje, że nadszedł czas na rozgrzewające zupy.
Składniki:
200 g pieczarek
duża marchewka
pasternak
2 cebule
kawałek pora
10 brukselek
4 duże ziemniaki
liść laurowy
ziele angielskie
kilka listków maggi
pieprz czarny
sól himalajska
kurkuma
słodka papryka
czarnuszka
śmietanka zbożowa
oliwa z oliwek
W garnku o grubym dnie podgrzewam oliwę. Na rozgrzany tłuszcz wrzucam cebulkę i por. Przez moment smażę, po czym dodaję kurkumę, czarnuszkę i paprykę. Przesmażam przyprawy z cebulką, na wierzchu lądują pokrojone w plasterki pieczarki, starte na tarce marchewka i pasternak, ziemniaki w kostkę, całe brukselki, ziele angielskie, liść laurowy, sól i pieprz. Wszystko zalewam wodą, ale tylko tyle, by minimalnie wystawała ponad warzywa. Gotuję przez około 40 minut. Wcinam ze śmietanką zbożową.
Andrzej Sapkowski: Boży Bojownicy, SuperNowa, Warszawa 2004.
Reynevan, Samson Miodek i Szarlej, trójca bynajmniej nie święta, dalej kręci się po śląskich traktach, a i o Pragę zachaczą, a raczej należałoby rzec w niej się spotykają, przez chwilę zabawiają i na ponowną tułaczkę w sprawie Kielicha wyruszają. Zadziało się bowiem tak, że w wyniku pewnych zbiegów okoliczności i wyjątkowości zaistniałych sytuacji nasi bohaterowie zdobyli zaufanie Bożych Bojowników. Sam zaś Reynevan odwrócił się od papiestwa i stał się gorliwym neofitą, bez reszty oddanym Bożym Bojownikom. Zmieniając wyznanie przy okazji zmienia nasz bohater profesję. Otóż z medyka przekwalifikowuje się lub raczej zostaje przekwalifikowany w szpiega. I tak jak w pierszym tomie, tak i tu ciągle jest zakochany, nieustannie wpada w kabały, z których przeróżnymi zrządzeniami losu, dzięki sprytowi i pomocy przyjaciół udaje mu się wyjść cało. A przecie zamykany jest w nie jednym lochu i nie jeden pan śmiercią poprzedzoną torturami mu grozi. A i wrogowie jego są zacni i najwyższych nomen omen lotów, jak choćby prawa ręka biskupa wrocławskiego Konrada, Birkart Grellenort.
Sapkowski przedstawia pozornie tylko w tle bezmiar okrucieństwa wojen religijnych. W tym przypadku wojny papistów z husytami czy husytów z papistami I znów knucia i znowu polityka, i znowuż żądza władzy i bogactwa. Chciałoby się starą prawdę powtórzyć: wszelka władza deprawuje, a władza absolutna deprawuje absolutnie. Trup tu na trupie, konie w galopie, odór palonych ciał na stosach, krzyki…
Nie zapomina autor o Świętym Oficjum i jego bożym dziele, uwikłaniach i gierkach. A kobiety, czy one mogą mieć swój światopogląd, ideały, rozwijać się intelektualnie?
Niejako na deser dostajemy wspaniałą produkcję, słuchowisko, dopracowane do najmniejszego detalu. Tylko słuchać.
O pierwszym tomie „Trylogii husyckiej” pisałam tutaj.
Marek Orzechowski: Holandia. Presja Depresji, Muza S.A, Warszawa 2014.
Bóg stworzył świat, ale Holandię stworzyli Holendrzy. (Przysłowie holenderskie)
Maj, Keukenhof, tulipany, wiatraki, rowery, chodaki (klompen), Amsterdam, poldery, woda, kaczki i krówki pasące się na łąkach. I kto by się nie zakochał w Holandii? Zakochał się w niej Marek Orzechowski. A wszystko zaczęło się jak pisze autor od pewnego niderlandzkiego znaczka. Podróż po Deszczlandii to zarówno wycieczka tu i teraz, jak i zerknięcie ku czasom zamierzchłym, oraz próba odpowiedzi na pytanie skąd się bierze daczowatość. Kto i co ukształtowało ten mieszczański naród? Autor przedstawia zalety i wady, jasne i ciemne strony tak kraju, jak i jego mieszkańców.
W książce znajdziemy mnóstwo faktów historycznych, wydarzeń politycznych, społecznych, kulturowych i religijnych. Wraz z Orzechowskim przemierzamy miasta i miasteczka, zaglądamy do rybackiej wioski, spotykamy wybitnych twórców choćby Jana Vermeera i Rembrandta van Rijna, Barucha Spinozę czy Hugona Grocjusza. I już wiemy dlaczego Holendrzy rządają zwrotu rowerów od Niemców, dlaczego sefardyjska synagoga w Amsterdamie nazywana jest Synagogą Portugalską. Wreszcie skąd się wzięła miłość do śledzia i jak w Holandii żegnamy Stary i witamy Nowy Rok. To i wiele więcej. Tak, można powiedzieć, że dzięki autorowi po trosze poznajemy Wiatrakowo.
Minusem książki jest jej nierówność. Mam wrażenie, że niektóre anegdoty można było ominąć, zaś rozdziały bardziej upakować – zastosować brzytwę Ockhama.